top of page

Można odpływać

  • kaczynskilu
  • 24 cze
  • 5 minut(y) czytania

„Hela Foka” ma wszystkie cechy ważne dla linii artystycznej „Arlekina”. Jest domyślana wizualnie, regularnie wydarza się tu coś atrakcyjnego, co umiejętnie zagarnia uwagę wiedza. Nieustanne trwa też praca nad tym, aby atrakcyjność przekazu bazowała na połączeniu różnych typów lalek, rodzajów animacji, różnych sposobów istnienia aktora na scenie.


„Hela Foka. Historie na fali”, Teatr Lalek „Arlekin”, fot. HaWa
„Hela Foka. Historie na fali”, Teatr Lalek „Arlekin”, fot. HaWa

„Inna księżniczka Burgunda”. „Jak zostałam wiedźmą”. „O, choroba!”. Wymieniam z pamięci. W każdym z tych przedstawień, w różnym natężeniu, ale jednak odnajduję to, co w „Heli Foce. Historiach na fali” jest kluczem do myślenia o przebiegu kolejnych scen. Przedstawienie musi być atrakcyjne i musi się w nim „dziać”! Brzmi jak założenie teatru komercyjnego albo sherkopodobych produkcji kinowych, tych, które po weekendzie otwarcia giną w morzu podobnych sobie klonów na jakiejś platformie VOD? W „Arlekinie” dobrze rozumiana atrakcyjność jest działaniem w interesie teatru i wynika z szacunku dla widza. Myślę, że stoi za nim przekonanie, iż to, co teatr – wyposażony w nowoczesne technologie sceniczne i warsztatowe – może zaoferować współczesnemu widzowi, jest unikalne i jeszcze ważniejsze niż dotąd. Także temu widzowi, który mimo młodego wieku jest już w pewnym stopniu zanurzony w cyfrowej rzeczywistości, ze wszystkimi tego nie do końca szczęśliwymi konsekwencjami. W świecie masowo powielanej dosłowności – ale też sztucznointeligentnych generatywnych powieleń – wartością staje się to, co od dosłowności ucieka lub ją komplikuje; co w miejsce lustrzanych sobowtórów świata rzeczywistego oferuje namacalny obiekt, który żyje i przez który można coś światu mówić.


Można odnieść wrażenie, że w „Heli Foce” (reżyseria: Katarzyna Hora) celem jest świat alternatywny – ale wobec świata ze smartfonowych ekranów. Zestrojenie barwne scenografii, obłe kształty, jakimi oddawane są elementy podwodnego świata – głównie morska roślinność – materiały, z jakich są wykonane – wszystko tutaj ma być jednocześnie zjawiskowe, pełne plastycznych fenomenów i materialne – wręcz zachęcać do wzięcia w ręce. No właśnie, lalki, lalki, lalki. Przypatrzcie się uważnie, w jaki sposób pomyślane są kolejne sceny i ich dramaturgia, żeby łączyć na scenie różne typy lalek, rodzaje animacji, sposoby istnienia aktora / animatora. Zaczyna się od foki Heli i morświna Sonara – mają wiernie, plastycznie oddane głowy, ale tułowia złożone już tylko z kilku plastycznych segmentów; wiadomo, głowy są tutaj „ośrodkami” lalki, za którymi podążają animacje tułowia. Po chwili dołączają rodzica Sonara – już jako aktorzy w kostiumach i dużymi maskami-głowami na sobie. Schodzą ze sceny, aby zrobić miejsce dla reszty morskiej fauny. Kur Diabeł jest po prostu kształtną kukłą, ale jego liczne potomstwo umieszczone jest już na stelażach (potomstwo, które z czasem rośnie, więc zmienia się jego wielkość i kształt!).

„Hela Foka. Historie na fali”, Teatr Lalek „Arlekin”, fot. HaWa
„Hela Foka. Historie na fali”, Teatr Lalek „Arlekin”, fot. HaWa

Kolejny rodzaj lalek – dla mnie najciekawszy – to trio fok, w którym oddane są one tylko głowami i pojedynczymi płetwami, trzymanymi przez animatorów. W przypadku tych lalek hybrydowych to sami animatorzy i ich odpowiednio pomyślany kostium (szerokie spodnie i kurtki z mnącego się materiału) stają się ciałami odgrywanych postaci. Wymaga to od aktorów określonej pracy ciałem, innej postawy i motoryki, a od widzów – umiejętności myślenia skrótem, czy symbolem. Podobnie pomyślana jest mewa Krejzi – w jednym ręku aktorka ma uchwyt z tułowiem i skrzydłami, w drugim głowę zwierzęcia, zatem szyją lalki staje się ludzkie ramię i przedramię. Do galerii postaci dołącza wreszcie meduza Aurelia, która jest najbardziej technicznie zaawansowana – jej przezroczyste, obła ciało umieszczone jest na prowadnicy, a suwak umożliwia imitowanie ruchów, którymi się napędza. Meduza wprowadza na scenę też masę efektów z użyciem światła i pobłysków, gdy wiruje i spogląda na widzów żółtymi oczami umieszczonymi w swoim „wnętrzu”. Oprócz lalek głównym przedmiotem animacji bywa wreszcie… ciało animatorów – w scenach zbiorowych grających morze (w programie: Pan Bałtyk), ulokowanych na wraku okrętu jako glony, a czasem tylko używających swoich dłoni, aby zaludnić głębiny kolejnymi rybami.


Fenomeny plastyczne współistnieją tutaj z muzyką (autorstwa Katarzyny Bem) – może nie będzie przesadne napisać, że każda z postaci ma przypisany motyw muzyczny i odrębny styl. Mimo że spotykają się tu elementy m.in. ambientu i jazzu, melodie są zharmonizowane, co razem daje efekt daleko posuniętej immersyjności, osiągniętej czysto teatralnymi, chciałoby się powiedzieć analogowymi technikami. Pogłębiają go rzeczy wizualnie spektakularne, jak walka kutra rybackiego z falami (aktor animuje jedynie barierkę z dziobu łodzi) czy cała sekwencja z pojawieniem się wraku okrętu.

„Hela Foka. Historie na fali”, Teatr Lalek „Arlekin”, fot. HaWa
„Hela Foka. Historie na fali”, Teatr Lalek „Arlekin”, fot. HaWa

O ile do tych wszystkich elementów nie można mieć zastrzeżenia, nieco inaczej jest z akcją – dokładnie wątkami, które twórcy wprowadzili do spektaklu z książkowego pierwowzoru, i z ich dramaturgią (odpowiadała za nią autorka także adaptacji książkowego pierwowzoru Magda Żarnecka). W ocenie tej ostatniej zachowuję wstrzemięźliwość, bo oglądałem „Helę Fokę” dzień po premierze, a to pokaz zawsze najtrudniejszy do utrzymania w ryzach. Próba zmieszczenia w akcji trzech różnych wątków wyglądała natomiast jak wybór z większego zbioru opowieści zamknięty w jednej opowieściowej ramie. Kolejno mamy tu: „podwodny” wątek powrotu Heli do morza i wchodzenia w tamtejszą społeczność; „lądową” opowieść o pracownikach helskiego fokarium i o rybaku, który próbuje pogodzić potrzebę zarobku z niewyrządzaniem krzywdy fokom oraz wątek „wodno-lądowy”, w którym świat zwierząt łączy się ze światem ludzi, aby uratować morze przed katastrofą ekologiczną (paliwo wydostające się z wraku). W tym połączeniu upatrywać należy, jak rozumiem, realizacji ekologicznego przesłania przedstawienia. Najpierw zachwycić zjawiskowością podwodnego świata, potem pokazać, że rozwiązanie wyzwań ekologicznych leży w zbudowaniu relacji z resztą świata. A drogą do tej relacji jest na przykład właśnie zachwyt.


Tak sobie to tłumaczę, bo pamiętam jak w pierwszej scenie Hela i jej opiekunka z fokarium choć mówią (dla widza) tym samym językiem, w rozmowie rozmijają się. Kobieta widzi zachowanie foki w sposób nieco infantylny (że chodzi o zabawę i pieszczoty), podczas gdy świat emocji Heli jest znacznie bogatszy. Mogę się mylić, ale ten pomysł nie znajduje znaczącego rozwinięcia i pogłębienia w dalszej części przedstawienia. Wprowadzane są natomiast owe wątki, które mają doprowadzić do zwierzęco-ludzkiego duumwiratu. Wielką sztuką jest zszyć je ze sobą i podczas popremierowego pokazu nie do końca się udało (znów: może to być efekt popremierowego pokazu). Niech tego dobitnym wyrazem będzie odczucie, że antrakt wszedł jakby nie w porę, rozbijając akcję, a następujące po nim zdarzenia wydawały się koniecznym, oczekiwanym zwieńczeniem rozpoczętych wcześniej historii.

„Hela Foka. Historie na fali”, Teatr Lalek „Arlekin”, fot. HaWa
„Hela Foka. Historie na fali”, Teatr Lalek „Arlekin”, fot. HaWa

I właśnie łapię się na tym, że pisząc o Heli, która wchodzi w relacje z mieszkańcami morza, użyłem słowa „społeczność”, przenosząc na świat zwierząt strukturę wartości stworzoną przez człowieka. Bo i oni tak zrobili, co jednocześnie jakoś gryzie mi się z tym pomysłem, żeby zakłócona komunikacja człowiek – zwierzę miała jednak znacznie dla widza. Pomysłem, którego twórcy jakby przestraszyli się – bo w drugiej części przedstawienia ludzie gładko odczytują alarmistyczne zachowanie zwierząt, namierzają wrak i usuwają zagrożenie, na co recepta (wybuch miny morskiej, który zapewne spala paliwo) okazuje się równie prosta ja wzajemne porozumienie. Zatem: zachwycić bogactwem tego świata, wejść w niego tak, jak wchodzi Hela Foka – na tym skupili się artyści, i ośmiolatek, z którym oglądałem „Helę Fokę”, zachwycił się, skupił na historii, bawił żartami, cieszył całym tym teatrem, który przed nim uruchomiono, a gdy na dnie morza mógł zobaczyć wrak okrętu i eksplozję – poczuł dreszcz emocji. A gdy meduza Aurelia – ta najdelikatniejsza i najbardziej zjawiskowa w zwierzęcej ekipie – oddała swoje życie dla uratowania przyjaciół (obstawiał, że jednak wróci na scenę), mógł dostrzec różnicę między „bezbolesnymi” historiami o „niezniszczalnych” bohaterach. To tylko siedzący obok niego ja odczuwałem, że w rzeczywistości pewne ponadjednostkowe problemy nie znikają aż łatwo. Wspólne było dla nas natomiast uczucie zachwytu i mam nadzieję, że nie utraci możliwości odczuwania go jeszcze długo.


Ocena Pudla: (4/5)




Przeczytałeś_przeczytałaś? Jeśli uważasz, że miało to dla Ciebie wartość, będzie mi miło, gdy postawisz mi kawę: buycoffee.to/pudelteatralny

Comments


Daj mi znać, co myślisz.

Thanks for submitting!

© 2035 by Train of Thoughts. Powered and secured by Wix

bottom of page