top of page

Zatryrani i ogłupiali

Remigiusz Brzyk jest dla Teatr Nowy im. Dejmka jak dopalacz, który pozwala grać kilka poziomów wyżej - daje luz i bezpieczeństwo. Za dyrekcji Zbigniewa Brzozy, po czasie zapaści, przedefiniował gen teatru i dał mu nową energię, więc teraz każda jego realizacja budzi uzasadnione emocje i oczekiwania. Nadzieje na łakocie i witaminy. Właśnie: przedefiniował, a nie, jak podpowiadają różne narzucające się języki, zresetował. Właściwie, to gdy Brzyk czyta na scenie jakiś dramat, robi dokładnie to samo: przedefiniowuje jego elementy i sensy, a nie resetuje i pisze na nowo w ramach jakiegoś luźnego ćwiczenia intelektualnego. Jest w tym czytaniu najczęściej fascynujący. Podobnie jest teraz w Nowym. Scena po scenie "Śmierć komiwojażera" to spektakl świeży i wciągający. Jednak w całości scenicznego dziania się - odbiegający od tego, co dotąd ten reżyser w Nowym robił. Są witaminy, mniej jest łakoci. Jest tak częściowo z powodu klucza, który reżyser przyjął dla dramatu Arthura Millera oraz przez środki, jakimi to odczytanie zrealizował. Częściowo zaś z powodu drobnych, niezrozumiałych zabiegów lub niedoróbek, których jest trochę za dużo, jak na twórcę tak domyślającego swoje realizacje.


"Śmierć komiwojażera", fot. HaWa / mat. Teatru Nowego im. Dejmka


Już pierwsza scena, grana przed rampą przy pełnym świetle przez Juliusza Chrząstowskiego i Katarzynę Żuk, ustawia całość. Brzyk wystawia Millera jako rzecz przeciw pracy w świecie późnego kapitalizmu. Pracy, która odbiera siły i rozum, rozbija więzy rodzinne, dominuje nad resztą życia, podejmowana jest w imię opłacenia kredytu/ów, ale też - po doświadczeniu lockdownu - okazuje się często bezsensowna i zbędna. Ta scena ma pewne publicystyczne podłoże i niemal można wskazać lektury, z których wyrosła. Na szczęście "książkowe tezy" i plakatowość chowają się, a na pierwszy plan wychodzi człowiek z krwi i kości. Willy Loman - 50 lat na karku i 25 lat spłacania kredytu na dom, o pomniejszych pożyczkach na inne "dobra" i kształcenie dzieci nie mówiąc. Jest jak wszyscy w tym świecie i wszyscy (u Brzyka) są jak Willy komiwojażer: zatyrani i ogłupiali, z postępującą tępota, pierwszymi objawami niedołężności.


Żeby to zbudować na scenie, Brzyk musiał połączyć dramat człowieka z dramatem epoki i miał do tego zadania genialnego aktora Juliusza Chrząstowskiego, którego aktorstwo nie ma w sobie nic z zasiedziałych estetyk i warsztatu pod publiczkę. Jego rola zbudowana jest na dwoistościach (jak cały spektakl). Kiedy Willy wypowiada swoje rady i mądrości, za którymi rzekomo stoi jego zawodowe doświadczenie, to mówi przez niego owa epoka. Jesteś wiele wart, musisz się cenić, dasz radę, bylebyś skończył szkołę etc. To frazesy, które mają skłonić synów do podążania tą drogą, którą przechodzi ojciec (czytaj: mają się dać złapać w te samą pułapkę, mają replikować ofiary systemu). Mają one też budować obraz Willy'ego jako cenionego i lubianego fachowca. Cóż, raczej takim nie jest, a ze swoim gadulstwem zdaje się być dla otoczenia wręcz męczący. Do tego - to właściwie człowiek z innego czasu; zmieniła się branża w której pracuje, zmienili się ludzie, jest tu reliktem. Willy skrywa jeszcze coś - jego głowa zaczyna szwankować, dopada go widmo starości, wśród żywych zaczyna widzieć zmarłego brata, w kolejnych retrospekcjach przeżywa jako majaki zdarzenia związane z ukochanym synem Biffem, nie wiedząc, skąd przepaść między nimi. To kolejny w tym spektaklu akt samooszukiwania się i oszukiwania otoczenia: Willy ukrywa te majaki przed otoczeniem, podobnie jak przed sobą wiedzę o tym, skąd przepaść i czemu Biff tak bardzo nie chce być "kimś".


Poruszanie się między tymi dwiema płaszczyznami wzmacnia scenografia Mariki Wojciechowskiej - tu też ściany domu, meble, murawa boiska do rugby przenikają się i toczą stałą grę ze sobą. Willy Chrząstowskiego jest w tym trochę jak bohater "Pod wulkanem" Lowry'ego - on też od pewnego momentu wyraźnie dąży do nieuchronnego upadku i jak on jest osią dla zdarzeń, które dzieją się wokół niego. Inne postaci też wokół krążą, przez co - to cena tego założenia - nie mogą wejść z nim w równoprawną relację. A aktorzy i aktorki nie mogą zbudować równie wyrazistych i mocnych ról, co Chrząstowski. Pomijam kilka przypadków, kiedy wynika to z innych powodów. Poza jednym - nie wiem, czemu Damian Sosnowski i Maciej Kobiela, obsadzeni w rolach synów Willy'ego (Happy'ego i Biffa), grają tak "instagramowo". Ich postaci są dość wyluzowane i skryte jednocześnie, ale tego nie oddaje się statycznością i jakby brakiem zaangażowana. Różnicą poziomów doświadczenia aktorskiego nie można wszystkiego tłumaczyć, ale dominacją jednego aktora na scenie - może już bardziej. Nie do końca rozumiem też, czemu Linda Katarzyny Żuk, która najwięcej ma do wygrania i która to aktorka jest dla Chrząstowskiego godną partnerką, staje się figurą (całkiem bez ironii) Matki Polki. Tzn. tłumaczę to sobie budowaniem przez Brzyka paraleli między realiami kapitalizmu amerykańskiego u Millera a latami 90. w Polsce, co zresztą w spektaklu dzieje się w na kilka sposobów. Moim zdaniem błędnie, bo tego nie da w tak czarno-biały sposób zestawić się, ale mniejsza o to. Nie rozumiem też, czemu Biff staje się tu reprezentantem pokolenia zetek, które odmawia "spełniania rodzicielskich marzeń", skoro za jego decyzją nie stoi - co wyjaśnia się na koniec - owa świadoma odmowa, tylko psychiczna rana zdana przez ojca. Płaszczyzna psychologiczna i polityczna całkiem się tu rozchodzą. Choć scena spotkania w hotelu, gdy obraz ojca niszczeje na oczach syna, jest znakomita - statyczna, a kipi od emocji. Niezrozumiała jest też czysto techniczna ułomność, że postaci wycofujące się w głąb sceny, gdzie jest np. piwnica domu, są nagle tak nagłośnione, że ich szept jest głośniejszych od ich mowy, gdy są w centrum sceny. Zwłaszcza że nie mówią wtedy nic super ważnego. Jest tego zresztą więcej, ale okej, już i tak tl;tr.


Reasumując, nie jest to spektakl spełniony w kategoriach pełnej "udaniości", wciąż natomiast potrafi dotknąć w widzach głębokich emocji. Np. tych o ojcostwie w późnym kapitalizmie. We mnie, jako dziecku tych, którzy w latach 90. dostali swoją szansę i różnie z niej skorzystali, i jako tym, który uważa dziś 8-godzinny dzień pracy za relikt i często zachętę do pozoranctwa, bo ten czas można by spędzić z rodziną lub na obywatelskim działaniu - dotknął.


[4.12.2023]


Ocena Pudla: (4/5)




Przeczytałeś_przeczytałaś? Jeśli uważasz, że miało to dla Ciebie wartość, będzie mi miło, gdy postawisz mi kawę: buycoffee.to/pudelteatralny

Comments


bottom of page