Nie rozumiem tych utyskiwań na „Hamleta we wsi Głucha Dolna”. Tych etykiet i epitetów. Łatwo opisuje się własne rozczarowanie i oczekiwania, trudniej to, co na scenie. Wchodzenie w rolę np. obrońcy gustu publiczności lub obrońcy mieszkańców miasteczek jakoby ze sceny wyszydzanych to chyba nie do końca rola recenzenta, cokolwiek już i tak uprzywilejowanego choćby dlatego, że on nie płaci pełnej stawki za bilet (uwierzcie, płacenie pełnej zmienia odbiór). Tymczasem „Hamlet we wsi Głucha Dolna” Roberta Takarczyka to spektakl jako całość dość udany, miejscami bardzo. Okej, jego gatunkowość nie całkiem jest określona, więc problemowa - blisko mu do satyry, komedii, tylko miejscami nie jest nam tu do śmiechu, ale to celowe. Jeśli ktoś wam powie, że to taki kabaret - niech wam się zapali czerwona lampka "Uwaga! Etykieta!".

"Hamlet we wsi Głucha Dolna", fot. HaWa / mat. Teatru Nowego im. Dejmka
Ustalmy czym na pewno nie jest. A nie jest jakąś „drugą nogą” czy alternatywą dla „głównego” repertuaru, sposobem jeno na podratowanie budżetu, czymś wstydliwym, czemu należy się taryfa ulgowa. Widocznie dyrekcja Zdzisława Jaskuły tak mocno się zapisała w pamięci (słusznie), że sięgniecie teraz po tekst Ivo Brešana kojarzy się z realizacjami dramatów Miro Gavrana czy Dario Fo na małej scenie. Tymczasem ten spektakl (grany na dużej scenie, obliczony na dużą widownię) jednak JEST programowo wpisany w rolę, jaką dyrektor Dorota Ignatjew przypisuje Nowemu i chyba teatrowi w ogóle. A jest nią: mówić to, co należy. Mówić prawdę. W tym sensie widza w Nowym nie odgradzają od świata ściany teatru. Bo ten teatr od świata nie ucieka. I - paradoksalnie - nie walczy z nim. Nie dialoguje z hejterami, nieważne za kogo przebranymi, nie jest agorą, gdzie do panelu zaprasza się przedstawicieli różnych stanowisk. Po prostu, jak wyżej, mówi to, co powiedzieć trzeba. Co mówi w „Hamlecie…”?
Maksymalnie skracając: trawestacja dramatu Szekspira z języka poezji na język trywialnych zdań i potocyzmów - miejscami przezabawnie napisana i grana - służy reżyserowi do pokazania procesu o istotnym społecznym znaczeniu. Język wartości zamieniany jest (podmieniany?) na język bez-wartości. Dzieje się to na „polityczne zamówienie”: do wsi ma przyjechać premier z Jedynej Słusznej Partii, dla którego spektakl powstaje. I właśnie dlatego, że język Szekspira został okrojony, uproszczony, wykoślawiony, to poseł „tej ziemi”, a wcześniej lokalny działacz, grany przez Bartosza Turzyńskiego, może w przerwach do spektaklu usprawiedliwiać się przed lokalsami: tak, ukradłem pieniądze z projektu spółdzielni, ale kto z nas jest bez grzechu, zresztą robię to wszystko dla was. Może tak mówić, bo gdy znika język wartości, znikają też poczucie wstydu i smak („w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia”). Wtedy wystarczą „łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy” ubrane w dogodną np. godnościową, wolnościową czy narodową retorykę.
Talarczyk mówi o tym samym, o czym mówił podniośle i z patosem Herbert, ale że mówi językiem teatru przystępnego, popularnego, łatwo zarzuca mu się grzechy, których nie popełnił, jakby chodziło o teatr bulwarowy. A mówi przez kontrapunkt obu języków i przez paralelność zdarzeń w próbowanym przez mieszkańców wsi dramacie i w lokalnej społeczności. Na przykład przez fakt, że to szantażowany kuratorem nauczyciel (gra go Dariusz Kowalski) karnie upraszcza język Szekspira, choć i on w finale pierwszej części pokazuje na krótkim fragmencie, czym jest oryginał, i jaką (wyzwalającą) ma siłę; czym są piękno frazy, brzmienie słowa, rytm, a czym prawda - i to on te wartości wprowadza na scenę. Mówi się tu jeszcze inne rzeczy. A aktorom pozwala stworzyć wiele świetnych ról - ale to oddzielny temat.
[7.05.2023]
Ocena Pudla: (3/5)

Przeczytałeś_przeczytałaś? Jeśli uważasz, że miało to dla Ciebie wartość, będzie mi miło, gdy postawisz mi kawę: buycoffee.to/pudelteatralny
Comments