Teatr Nowy jest fair. Jest fair, choć chwilami jest nudnawo. Nudnawo, ale „w sprawie”, więc da się wytrzymać. A nawet można wyjść z przekonaniem, że ten spektakl to też głos w sprawie roli instytucji kultury. Dziś. Na poziomie wspólnoty lokalnej.
Jest fair, bo robiąc spektakl o dziwności/inności nie estetyzuje jej. Można ruszyć ten temat i tekst pokawałkować dramaturgicznie, aktorów prowadzić tak, aby dystansowali się do ról, aby nie „grali”, a „byli” etc., inscenizację nadbudować tak, że dziwność/inność stałaby się istotną częścią scenicznej estetyki. To byłoby pewnie najkrótsza droga do epatowania nią (dziwnością), podniesienie do rangi czegoś, co ma przykuwać uwagę. Wbrew autorce pierwowzoru, reportażystce Karolinie Sulej. I wbrew nie tak wcale prostej prawdzie, że dziwność/inność, używana jako kategoria do wykluczania i naznaczania, różni się od „normalności” tylko „natężeniem” (od tej normy, która uznaje dana społeczność lub którą się tej społeczności narzuca, by manipulować nią). Tiki, stimy, bziki, dziwnostki, szczególne nawyki lub upodobania mają wszyscy, ale to skala różni normika od freaka. Nie masz palca u dłoni – okej, równy z ciebie gość. Nie masz siedmiu palców, w miejscu twarzy masz dziurę, kulejesz, nie jesteś biały ani hetero – dziwadło. I są jeszcze ci inni, trzeci, którzy chcą decydować o tym, gdzie jest granica "normy". I o tym, że w ogóle ona jest.
"Wszyscy jesteśmy dziwni", fot. Natalia Kabanow / mat. Teatru Nowego im. Dejmka
Nowy daje w to miejsce teatr, który jest opowiadaniem historii. Każda z postaci staje w pewnym momencie frontem i oddaje nam swoją historię. Tak, ta konwencja czyni rzecz nudnym. Jakby ktoś na głos czytał niektóre przydługie reportaże z wydawnictwa Czarne, które powinny skończyć w prasie, a nie jako książka. Teatru – tego rozumianego jako układ środków wyrazów i znaków, które widz sam odkodowuje i składa sobie całościowy sens – nie za dużo tu. Choć to wciąż teatr.
Historia Coney Island opowiadana jest dwutorowo. Najpierw jest „prezentacja” genius loci – olbrzymiego parku rozrywki, któremu podwalinę dały ponad sto lat temu pokazy ludzkich dziwadeł zwane sideshow (kobiety z brodą, ludzie-wampiry, etc.). Potem Coney Island staje się enklawą artystów, ludzi wolnych, uciekinierów z Manhattanu, tj. uciekających przed glajchszaltującym systemem ekonomicznym i społecznym. Spina to wszystko akcja here & now – próba „tubylców” do spektaklu wystawianego w domu kultury na wyspie. Rzecz ma być śmieszna i taka dla ludzi, ma dać jakiś grosz, ale też mieć jakąś głębię. Szef domu kultury (Sławomir Sulej) napisał więc o Donaldzie Trumpie (wówczas jeszcze prezydencie) i zombie oraz o poszukiwaniach w Białym Domu mózgu wyjętego z głowy Richarda Nixona. Ojciec Trumpa, jak pada ze sceny, jako jeden z pierwszych wprowadził „rozwój” na Coney Island - zbudował kompleks wieżowców. Zapoczątkował wtedy przemianę „wyspy, która nie stawia ci żadnych pytań”, tylko przyjmuje cię, jakim jesteś, w „rezerwat dla odmieńców”, okrawany z terytorium ulica po ulicy. Syn biznesmena zadeklarował dokończenie tego procesu. Parodystyczny potencjał sceny z konferencją prasową Trumpa jest spory i to nawet bez przemówienia harmonizowanego z muzyką w tle.
Pod koniec, w mocnym monologu Patchworkowej Dziewczyny (Katarzyna Żuk dostała tu najlepszy kawałek tekstu, ale i świetnie go pogłębiła; jaki to ma przebieg!) zaczyna się odwrócenie ról. To, co „poza normą” zostaje podniesione, to co mieści się w „normie” obnażone jako szkodliwe i niszczące. To właściwie społeczno-kulturowy wykład ubrany w formę listu do prezydenta. Ostateczny cios zadaje w finałowym songu Magdalena Kaszewska jako Bambi, kobieta-syrena. Mając za plecami płonący Biały Dom, śpiewa o tym, kogo widziałaby jako prezydenta swojego kraju – wymienia np. kobietę, która dokonała aborcji (i innych usuwanych poza „normę”). Ta staje się figurą kogoś, kto jest prawdziwy i jest blisko ludzi. Kto pewnie więcej wie o życiu w jego różnych aspektach niż kolejny przyniesiony w teczce mentalny wąsacz lub harcerzyk, każdy żyjący w bańce polityki albo – jak śpiewa – pajac i dzban, który popełnia błędy, ale się na nich nie uczy. Ale póki co, norma jest taka właśnie. Mało normalna.
Nie jest to teatr, na który zjadą się krytycy i recenzenci, by opisać jego „arcydzielność” czy „prowokacyjność”. Zbyt soft jest i zbyt przystępny. Ale jest to teatr, który pracuje i działa lokalnie, puszcza tematy w obieg, każe im rezonować. Jest tu – blisko, w każdym możliwym sensie. Nowy – za sprawą Małej Sceny – wykonał kolejny ruch na drodze do określenia swojej społecznej „powinności”.
[6.12.2021]
Ocena Pudla: (4/5)
Przeczytałeś_przeczytałaś? Jeśli uważasz, że miało to dla Ciebie wartość, będzie mi miło, gdy postawisz mi kawę: buycoffee.to/pudelteatralny
Comentarios